Projekt Sztuka: ,,Na ludzkie losy można spojrzeć jako na wciąż odgrywaną w różnych wariantach komedię lub dramat z repertuaru zdeponowanego w archetypach kultury.” – wywiad z Olgierdem Hurką.

Olgierd Hurka – planował studiować polonistykę, ale w ostatniej chwili wybrał handel zagraniczny na Uniwersytecie Gdańskim. Ukończył też studia MBA na Uniwersytecie w Manchesterze. Lata doświadczeń zbieranych w międzynarodowym środowisku biznesowym w połączeniu z żywą miłością do literatury zaowocowały decyzją, żeby samemu sięgnąć po pióro. Debiutanckie „Znamię”to prowokująca do myślenia proza, w której akcja jest wehikułem dla pogłębienia rysu psychologicznego postaci konfrontowanych z dramatycznymi wydarzeniami.

Lucy: ,,Znamię”, a może znamiona? Twoja debiutancka powieść jest pełna symboliki, począwszy od malarstwa, na mitologii kończąc. Skąd pomysł na taki zabieg?

Olgierd Hurka: Uznałem, że to będzie dobry sposób na nienachalne wywołanie elementu metafizycznego w historii mecenasa Tumskiego. Na ludzkie losy można spojrzeć jako na wciąż odgrywaną w różnych wariantach komedię lub dramat z repertuaru zdeponowanego w archetypach kultury. Niech więc Tumski będzie Orfeuszem tęskniącym za Anką – Eurydyką. Kto jest największym wrogiem Michała Tumskiego, przynajmniej na początku powieści? Można uznać, że on sam – jako Dionizos z wciąż pełnym kantarosem. Miałem dużo zabawy w ujmowaniu takich motywów w powieści bądź co bądź gatunkowej. Nawiązania czasami pojawiają się wprost, czasami są głęboko ukryte w narracji. Mógłbym urządzać konkursy, na przykład „Jaki jest związek snu Tumskiego o piwnicy z obrazkiem na koszulce śledzącego go mężczyzny?”. Podpowiedź: sury Koranu o Kainie grzebiącym Abla.

No dobrze, wyjdzie zaraz na to, że ja się świetnie bawiłem, a czytelnik niech się zmaga. Widzę po opiniach, że „Znamię” da się czytać szybko, bez zagłębiania się w te niuanse, ale uważny i cierpliwy czytelnik,jeśli zechce, może się czegoś dodatkowego doszukać. Na marginesie: gdyby usunąć te wszystkie bezpośrednie odniesienia one i tak byłyby w tej książce obecne. Każdy autor, świadomie albo nie, czerpie z kulturowego dziedzictwa.

L.: Czytając ,,Znamię” miałam wrażenie, że bohaterowie toczą niewidzialną walkę dobra ze złem. Z jednej strony dręczy ich pokusa konsumpcjonizmu, z drugiej słyszą moralne podszepty. Jak przygotowywałeś się do budowania postaci?

O.H.: Próbowałem nie popadać w prosty dualizm. Wyznawane wartości, postawy i wybory dokonywane przez bohaterów to złożona kwestia. Daleki jestem od moralizatorstwa. Interesowało mnie, jak na człowieka może wpływać środowisko, w którym funkcjonuje, co i jak może go wytrącić z obranego, albo precyzyjniej – nieświadomie mu narzuconego toru jazdy. Sądzę, że istotną cechą dobrego bohatera literackiego jest jego przemiana dokonująca się na kartach powieści. Zarysowałem dla mojego głównego bohatera pewną podróż do przebycia – to wyznaczyło punkt startowy – cechy Tumskiego w momencie kiedy go poznajemy i końcowy – kim się stanie. Po drodze potrzebni byli bohaterowie, którzy będą mu towarzyszyć w tej przemianie. W ich gronie pojawiają się postacie kluczowe, choć nieobecne – zmarła żona i zaginiona współpracownica. Starałem się, żeby towarzystwo pojawiające się w powieści było „jakieś” – niesztampowe, ciekawe – na tyle na ile to możliwe w prozie gatunkowej.

L.: Można powiedzieć, że podejmowanie decyzji to składnik codzienności. ,,Śmierć jest wielka.” Jakie, w takim razie, jest życie?

Czytając to pytanie, czytelnik wywiadu gotów jest uznać, że „Znamię” to jakiś traktat filozoficzny i zacząć omijać książkę szerokim łukiem. Zapewniam, że dużo się tam dzieje. Są nawet zwroty akcji! [śmiech]. Starałem się zbudować wiarygodny świat przedstawiony, nie popadać w fantazjowanie. Życie bohaterów „Znamienia” jest w gruncie rzeczy podobne do losów każdego człowieka, naznaczone cierpieniem, podtrzymywane nadzieją. Nie ma tu znaczenia, czy się jest zarabiającym fortunę prawnikiem, czy ledwo wiążącą koniec z końcem policjantką. Każdy zmaga się ze swoimi ograniczeniami, lękami, nabiera dojrzałości pod wpływem wystawiających go na próbę doświadczeń, w tym tych tragicznych, nieodwracalnych. Życie w takim ujęciu jest dla mnie przede wszystkim…ciekawe.

L.: Joanna Szymalak znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Śledztwo ujawnia szczegóły z jej życia, które uświadamiają Michałowi Tumskiemu, z jaką łatwością dajemy się zwieść pozorom. Czy pisząc ,,Znamię”, zaskoczyło cię coś szczególnego?

O.H.: Tak, niefrasobliwość, z jaką sam na siebie zastawiałem pułapki fabularne, które później wymagały przeróbki sporych fragmentów tekstu.

L.: Pisarstwa można uczyć się na różne sposoby. Analityczne czytanie jest jednym z nich. Czy zdarzyło ci się przeczytać jakąś książkę więcej niż raz? Czego w niej szukałeś?

O.H.: Mam tak długą i wciąż rosnącą listę książek do przeczytania, że rzadko wracam do tych samych pozycji. To się zdarza jedynie przy okazji podejmowanych raz na kilka lat heroicznych prób zrobienia porządku w mojej bibliotece. Od dawna zmuszony jestem układać książki w dwóch rzędach, jeden za drugim, nie widzę więc na co dzień połowy tytułów. Nieraz zdarzyło mi się przez to kupić dwa razy tę samą pozycję. Przy okazji tych porządków odkrywam czasami tytuł, który kiedyś mnie zachwycił. Przeczytam wtedy fragment, niekiedy całość.

Analityczne czytanie uprawiam na bieżąco i jego skutkiem jest stos książek, których nie doczytałem. Zajmują całą przestrzeń pod łóżkiem i tworzą kilka stosów na korytarzu. Z zasady nie wyrzucam książek. Odczuwam też skrupuły na myśl, że mógłbym te akurat pozycje komuś sprzedać albo podarować. Mam taką przypadłość, że kluczowy jest dla mnie styl, fabuła schodzi na dalszy plan. Mogę wybaczyć dziurę fabularną, ale nie dam się porwać historii opowiadanej z błędami stylistycznymi lub stylem bez wyrazu – trupią prozą magazynów lotniczych, jak to określiła Wolitzer w „Żonie”. Wiem, że dla własnego rozwoju pisarskiego powinno się czytać również złe powieści, ale szkoda mi na to czasu.

L.: Ciężko samemu ocenić, na jakim poziomie jest nasza twórczość. Czego nauczyłeś się na kursach kreatywnego pisania?

O.H.: Przede wszystkim systematyczności w pracy nad tekstem – to kluczowe dla kogoś, kto jak ja pisze w czasie ograniczonym ze względu na angażującą aktywnością zawodową i inne obowiązki. Kursy pozwoliły mi też pozbyć się wielu popełnianych nieświadomie błędów, głównie stylistycznych, i używania klisz językowych. Sakramentalne„stać cię na więcej”, które słyszałem nierzadko od świetnego nauczyciela – Michała Pawła Urbaniaka – prześladują mnie wciąż w czasie pisania. Chciałoby się pobiec z tekstem do przodu, a tu wewnętrzny głos każe zastanowić się nad bardziej oryginalnym porównaniem albo metaforą.

L.: Trudniej oceniać, czy być ocenianym?

O.H.: W ocenianiu, takim uczciwym i wnikliwym, trudnością jest wejście w czyjś tekst bez uprzedzeń. Ciekawe, że jeśli się to udaje, można dostrzec pozytywne elementy nawet w utworach leżących na antypodach własnych gustów literackich. Jak trudna to sztuka można się przekonać po ocenach różnych utworów na portalach czytelniczych. Niewiele z takich opinii wychodzi poza mniej lub bardziej rozbudowane stwierdzenie, że się podobało albo nie. To nie są właściwie oceny książek, ale wrażenia czytelników z lektury. W ten sposób moja ukochana „Czarodziejska góra” Manna zebrała sporo najniższych not…

Bycie ocenianym to z kolei wyzwanie emocjonalne, zwłaszcza dla debiutanta. Kursy nieco przygotowują na krytykę, ale tam panują pewne zasady, każda krytyka musi być czymś podparta i mieć konstruktywny charakter. Inaczej jest w otwartym czytelniczym świecie, gdzie można zebrać prawdziwe cięgi. Wiadomo, nie da się dogodzić każdemu. Zdarza się, że książka trafia w ręce czytelnika, który oczekiwał czegoś zupełnie innego i daje w ocenie upust swojej frustracji. Bardzo podbudowują z kolei opinii pozytywne. Z czasem autorowi (tak sądzę  – nie doszedłem jeszcze do tego etapu) grubieje skóra i  ważniejsza staje się dla niego łączna liczba ocen świadcząca o popularności jego książki niż wydźwięk pojedynczej opinii.

L.: W ,,Znamieniu” umiejętnie łączysz wątki kryminalne z obyczajowymi. Co zainspirowało cię do napisania tej powieści?

O.H.: Kilkanaście pierwszych zdań napisałem blisko dziesięć lat temu, nocą, w biurze, w chwili przerwy w pracy nad raportem dla klienta. Określony w umowie deadline na dostarczenie raportu mijał o północy, ostateczna wersja została puszczona na drukarkę, pozostało sprawdzenie ogólnego wyglądu tych kilkuset stron po wydruku – paginacji, czy nic się stało z czcionkami. Tak się składa, że tamto biuro mieściło się w Warszawie przy alei Jana Pawła II, a te zdania opisywały człowieka, który ma wrażenie, że siedzi w jakiejś bańce, jakby nakryty słojem, że właściwie nie wie już na czym mu zależy… I pojawia się pęknięcie, nieoczekiwane zdarzenie wytrącające go ze status quo… Kilka tygodni wcześniej firmą, w której wtedy pracowałem, wstrząsnęła sprawa zaginięcia jednego z pracowników. Wyszedł od klienta w piątek po południu i ślad po nim zaginął. Żona w rozpaczy, dzieci…Po kilkunastu dniach na szczęście się odnalazł. Nigdy się nie dowiedziałem, co się z nim działo.

Te kilka zdań będących zalążkiem fabuły „Znamienia” wylądowało w notatkach i czekało na swój czas. I się doczekało…

L.: Jak widać rzeczywiste wydarzenia mogą być niezłym impulsem do stworzenia fikcji literackiej. Czy doświadczenie zawodowe pomaga ci w tworzeniu powieści?

O.H.: „Znamię” osadzone jest w środowisku prawniczym, które dość dobrze znam, choć nie jestem prawnikiem. W karierze zawodowej otarłem się o największe w pewnym czasie transakcje na polskim rynku kapitałowym, wiem, mniej więcej, jak to wszystko wygląda od środka. Doświadczenie pomaga, ale z drugiej strony wiele wysiłku wymagało opisanie spraw dla mnie oczywistych w sposób w miarę zrozumiały dla czytelnika, który przecież nie jest specjalistą.

L.: Pasja, to nie zachcianka jednego dnia. Czym dla ciebie jest pisarstwo?

O.H.: Na pewno spełnieniem marzenia, które towarzyszyło mi od czasów licealnych. Mój profesor od języka polskiego zdiagnozował u mnie lekkie pióro, pchał w stronę olimpiady. Chyba nie wiedział, że trochę się wspomagałem przy wypracowaniach… Nie chodziło o to, że chciałem uniknąć pracy. Problemem było, że nie zadowalały mnie własne wypociny. To trwało krótko, bo w szopie u wuja znalazłem podręcznik z lat sześćdziesiątych tylko do pierwszej klasy.

Może więc napisanie „Znamienia” było formą ekspiacji za tamte szkolne grzechy? W końcu repertuar odniesień w tej powieści w dużej mierze dotyczy starożytności, a więc programu pierwszej klasy liceum? [śmiech]

Jak o tym teraz myślę, przypomina mi się podobny motyw z filmu „Odnaleźć siebie” z nieodżałowanym Connerym.

L.: Kiedy wysyłałeś ,,Znamię” do wydawnictwa, jakie myśli ci towarzyszyły?

O.H.: W momencie naciśnięcia guzika enter – ulga, że swoje zrobiłem, a dalsze losy powieści zależą od wydawnictwa. Po chwili zaczęły przychodzić automatyczne potwierdzenia otrzymania wiadomości. W jednym przypadku zdębiałem, bo w zwrotce wydawnictwo namawiało mnie do zakupu ich książki o sztuce pisania powieści. Ktoś wpadł na pomysł, że debiutanci to przecież  świetna grupa docelowa, wcale nie taka niszowa, zważywszy na liczbę otrzymywanych co roku propozycji wydawniczych. Coś, co przecież wiedziałem, o czym wszyscy mówili, stało się klarowne: komercja, komercja, komercja. Więc mentalnie pożegnałem się z perspektywą zobaczenia mojej powieści w księgarniach. Dlatego szokiem był mail od pani redaktor Alicji z HarperCollins Polska, który nadszedł miesiąc później. Być może do dzisiaj uczestnicy pewnego spotkania w Londynie zastanawiają się, co mi się wtedy stało [śmiech].

L.: Zabawna anegdota. Miejmy nadzieję, że nie zniechęci przyszłych debiutantów [śmiech]. Na szczęście książka się ukazała. Fabuła jest bardzo wciągająca, a zakończenie pozostawia z pytaniem, czy ta powieść to początek jakiegoś cyklu.

O.H.: „Znamię” jest zamkniętą całością. Nie będzie dalszego ciągu. Wiem, że pozostają pytania. Niedopowiedzenia miały dać czytelnikowi przestrzeń dla własnych interpretacji i domysłów. Z kilku opinii wnioskuję, że zabieg w dużej mierze się udał, bo namawiano mnie na napisanie tej samej historii, ale z punktu widzenia zaginionej Joanny. Kto wie, może kiedyś…

L.: To całkiem niezły pomysł. Kończąc naszą rozmowę zapytam, jaką mądrość przekazałbyś przyszłym pokoleniom?

O.H.: Lepiej, jeśli swoje mądrości zachowam dla siebie [śmiech]. Przecież mogę kiedyś coś na nowo zrozumieć i dzisiejsza mądrość stanie się jutrzejszym szyderstwem z rozumu. No dobrze… Trzeba ostrożnie, bo łatwo popaść w patos. Najlepsze są sentencje w stylu mistrza zen, bo niby wiadomo, o co chodzi, a jednak każdy interpretuje po swojemu. Przyszłe pokolenia to zapewne jeszcze większa kontrola informacji i ścisła reglamentacja repertuaru prawd. Więc moja rada dla przychodzących: Nie dawajcie wiary wszystkiemu, ale nie bójcie się wierzyć. Poszukujcie prawdy. Odnaleziona może zaskoczyć brutalnością, ale do końca życia nie zapomnicie tego oszołomienia od ciosu, który zada wam między oczy.

Fotografię portretową wykonała Grażyna Łaśko.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Translate »