Uwaga! Konkurs! Kto zgłasza swoją obecność?

Kochani! Zapraszam do wzięcia udziału w literackiej zabawie. Nagrodą jest powieść ,,Lista nieobecności”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa MOVA. Ten egzemplarz jest szczególny, bo Michał Paweł Urbaniak umieścił w nim wpis dla zwycięscy. Co trzeba zrobić, aby o nią powalczyć?

W komentarzu napiszcie, co takiego spotkało bohatera poniższego tekstu. Kim był, kim był jego znajomy, znajoma? Co przeżyli, jakie okoliczności temu towarzyszyły? Każdy tekst powinien nawiązywać do ostatniego zdania poprzedzającego komentarza.

Po ogłoszeniu wyników pojawi się wpis z całym opowiadaniem napisanym wspólnymi siłami. Jesteście ciekawi, jak potoczą się losy tajemniczego bohatera? Ja bardzo! Tak więc, Kochani, ostrzcie pióra i bawcie się dobrze!

Na Wasze prace czekam do 9 listopada.

Siedział pochylając się nad dębowym, biurkiem z nadstawką. W ręku trzymał rodzinną pamiątkę, czarne pióro z grawerem. Zamierzał napisać tekst, ale zastanawiał się w jakim tonie powinien on wybrzmieć. Nie chciał, aby był wydumany i trącił morałem, ale czy humorystyczna wersja, to dobry pomysł?

Zegar, stojący w jednym kącie pokoju, odmierzał czas. Tyk, tyk, tyk… Ileż to lat minęło, odkąd stał się swoistym członkiem rodziny? W porównaniu z tym zegarem on był młody, ale nie był już dzieckiem, które rozsiadało się w przepastnym fotelu i poddawało się hipnotyzującemu ruchowi mosiężnego wahadła. Pamiętał, jak wtedy cierpliwie czekał, aż o równej godzinie wyskoczy drewniana kukułka. Prostowała łepek i rozkładała mechaniczne skrzydła, jakże ona go wtedy bawiła! Te chwile już nie wrócą. Te i żadne inne. Nie powinno się marnować żadnej minuty. Pora coś wymyśleć, napisać, ułożyć w całość.

Zmniejszył odległość między piórem i czystą kartką. Ręka mu zadrżała, w ustach poczuł suchość. Za oknem wiatr pozrywał suche, pożółkłe liście. Tylko te najsilniejsze jeszcze zdołały mu się oprzeć i zdobiły mocno przerzedzoną koronę. Rok temu o tej porze siedzieli pod tą lipą, otuleni kocem, z kubkiem gorącej czekolady w ręku i zaśmiewali się z tego, co ich spotkało. Kto by przypuszczał, że wszystko tak się potoczy! No, kto? A jednak stało się.

0 thoughts on “Uwaga! Konkurs! Kto zgłasza swoją obecność?

  1. Paulina says:

    Któż by przypuszczał, że po tylu latach nieobecności odnajdą się ponownie. Rok temu pewnego jesiennego wieczoru siedząc jak co dzień w swojej ulubionej kafejce wspominając dawne czasy i rozmyślając nad projektem przez szybę ujrzał ją, kobietę o której nigdy nie potrafił zapomnieć, te same blond włosy, ten sam szczery uśmiech nie miał żadnych wątpliwości to była ona, dziewczyna z dawnych lat ! Zdziwił się niezmiernie i bez zastanowienia pobiegł za nią pędem, był pewien, że nigdy więcej jej nie zobaczy i takiej szansy drugi raz nie mógł zmarnować.
    Kiedy wybiegł na zewnątrz nawet się nie zastanawiając zaczepił ją od razu, ona się obróciła i równie mocno się zdziwiła. Stali przez chwilę w bezruchu wpatrując się w siebie. Wtedy on zaczął żwawo zadawać pytanie po pytaniu : A więc wróciłaś ? Na jak długo ? Na stałe ? Co robiłaś za granicą ? Co Cię tu sprowadza ?. Zaprosił ją do kafejki, żeby w końcu po tylu latach mogli spokojnie porozmawiać.

  2. Kamerton says:

    Dwa tysiące dwadzieścia

    1.

    Rysiek siedział pochylając się nad dębowym biurkiem z nadstawką. Nad kartką trzymał czarne pióro z grawerem i zamierzał opisać to, co się wydarzyło. Nie potrafił jednak zapanować nad emocjami. Minął przeszło rok od tamtych wydarzeń, a on wciąż je pamiętał i nieustannie odczuwał napięcie, które zmieniało okresowo swe natężenie, według wzorca jakiejś przeklętej sinusoidy. Gdy przyjmowało największą wartość, wówczas wzdłuż kręgosłupa zaczynały przepływać nieuporządkowane ładunki elektryczne, wyrównujące swą entropię łańcuchami błyskawic eksplodującymi w mięśniach. Wyładowania rezonowały w mózgu suchymi trzaskami, doprowadzając swą ofiarę do szaleństwa. Wtedy Rysiek demolował mieszkanie. Oblewał się czerwoną farbą i w środku nocy nagi wychodził na balkon wrzeszcząc jak potępieniec. Wygrażał Księżycowi i gwiazdom. Gdy atak ustępował, płakał jak dziecko i dochodził do wniosku, że już więcej tego nie wytrzyma. Poprzysiągł sobie, że jeśli jeszcze raz zwierzęca część jego natury zechce go zdominować, to rzuci się pod pociąg!

    Zosia…

    Zadrżał i kropla atramentu upadła na kartkę. Czerń zbrukała biel. Rysiek przetarł łzawiące oczy, przygryzł wargi i z największym wysiłkiem opanował drżenie rąk. Zbliżał się atak, a pociąg już rozpoczynał swój bieg.

    Zegar, stojący w kącie pokoju przerażająco nieustępliwie odmierzał czas.

    A przecież było tak dużo do opisania!

    Tyk, tyk, tyk…

    *

    — Zosia… — wyszeptał Rysiek, próbując w jednym słowie zamknąć uczucia, jakie się w nim kotłowały, gdy patrzył na młodą kobietę. Objaśniał samemu sobie, że powinien jej zaimponować męskim opanowaniem i rzeczowo wyjaśnić o co mu chodzi. Ale gdy dochodziło co do czego, jedynie w kółko powtarzał jej imię.

    — Zosia…

    Zosia się śmiała.

    Podmuch od strony morza zaszeleścił ostatnimi liśćmi, które ostały się w koronie starej lipy.

    Rysiek siedział obok niej. Oparci o drzewo, okutani kocem, popijali z jednego kubka gorącą czekoladę. Zosia śmiała się radosnym kontraltem, bo domyślała się, co Rysiek zamierzał wyznać. Było jej żal młodzieńca. Ręce mu drżały, usta wyschły na wiór, a oczy wbił w ziemię. Bełkotał coś o badaniach na uniwerku, doktoracie i stażu za granicą. Ale tak naprawdę wiedziała, że chciał jej powiedzieć coś zupełnie innego, i jak większość mężczyzn, nie był w stanie. Współczucie ogrzało jej serce, więc postanowiła mu pomóc.

    — Tak — powiedziała.

    — Co, tak?

    — No jak to, co? — Udała zdziwioną. — Wyjdę za ciebie, głuptasie.

    Ryśkowi zrobiło się głupio, i co gorsza, czuł, że spiekł raka. Do tej pory był przeświadczony o tym, że imponuje innym ludziom, a zwłaszcza atrakcyjnym kobietom, swoim od nich oddaleniem. W jego mniemaniu fascynował ich inteligencją, skomplikowanym wnętrzem, czy myślami krążącymi po torze tak niedostępnym, jak orbita lodowego księżyca Jowisza. Uwierzywszy we własną doskonałość przegapił, że zaczął się z nią obnosić, co miało ten skutek, iż w oczach bliźnich stał się po prostu narcystycznym dupkiem.

    Zosia śmiała się z niego wesołym kontraltem, ale ponieważ było jej żal młodzieńca, podciągnęła kształtne kolano i pocałowała Ryśka w usta. Waniliowy błyszczyk oblepił mu język, a w nos uderzył ostry zapach tanich perfum.

    Rysiek przeuroczo niezręcznie się zapowietrzył. Rozdziawił usta i kłapał nimi nieświadomy tego, co robi. Rozbiegane oczy latały w górę i w dół, jak jętki jednodniówki wieczorem nad podmokłym trzcinowiskiem.

    Rysiek odetchnął z ulgą, bo oświadczyny miał już za sobą. Wyręczyła go w tym Zosia i dlatego poczuł do niej wdzięczność oraz jeszcze większą sympatię niż zazwyczaj. Utwierdził się w przekonaniu, że dokonał dobrego wyboru. Przylgnął do ukochanej. Nie protestowała. Ich oczy napełniły się światłem, a w sercach zagościł spokój. Spojrzeli na siebie i równocześnie wybuchli śmiechem.

    Podmuch zaszeleścił w koronie starej lipy. W powietrzu zawirowały liście. Jeden z nich migotał jak czerwona iskra i wbrew prawom fizyki, zaczął szybować pod wiatr. Stanął nad parą, jakby nie mógł się zdecydować na kogo spaść.

    Rysiek dotknął gorącego kubka trzymanego przez Zosię i szczelniej otulił ją kocem. Delikatnie, jakby na próbę, przejechał spierzchniętymi wargami po jej ustach. Westchnęła i odchyliła głowę. Gdy zmrużyła oczy, liść spadł jej na czoło i krawędzią przeorał skórę. Głowa zapłonęła żywym ogniem, a krew buchnęła z rozciętej tkanki. W ustach pojawił się smak żelaza, a skaleczenie piekło, jakby ktoś wcierał weń garść soli.

    Rana uformowała się w kształt, który wyglądał jak gniazdo wtykowe nieznanej instalacji. Było okrągłe i posiadało dwa otwory na kołki stykowe wtyczki.

    Uwolnione od objęć ciało kobiety wyprężyło się jak struna. Oczy stanęły w słup, skóra zafalowała i pękła, jak uderzona kamieniem szyba. Z powstałych szczelin wypłynęła ciecz, ciemna jak asfalt.

    Rysiek skamieniał, czując czyhającą blisko śmierć. Chciał coś zrobić, ale przerażenie tak go obezwładniło, że był w stanie tylko w jednym słowie zamknąć uczucia, jakie się w nim kotłowały:

    — Zosia…

    Ciało lewitowało nad ziemią i zaczęło się obracać, jak wskazówka na tarczy zegara. Nagle usta rozwarły się i wypowiedziały szorstkim, męskim głosem słowa:

    — Za rok o tej porze stanie się coś złego.

    2.

    Zakrzywioną w szeroki łuk czerwoną rurkę inkubacyjną umieszczono w gardle mężczyzny leżącego na szpitalnym łóżku. Z maski wyglądającej jak meduza żerująca na twarzy żywiciela, wychodziła niebieska. Rozdzielała się na dwie części. Przez pierwszą, z pulsującego sztucznego płuca, wtłaczano w pacjenta tlen, co wymuszało ruch przepony oraz mięśni przyżebrowych. Przez drugą wydychane powietrze trafiało do atmosfery.

    Zosia stała na stadionie zaadoptowanym na wielki polowy szpital i płakała pochylając się nad jednym z setek łóżek. Dochodziło do niej, że już więcej nie wytrzyma tego, na co patrzy i co słyszy. Otaczał ją ruch wijących się rurek oraz masek zniekształcających ludzkie rysy. Widziała pracujące sztuczne płuca oraz drgające kroplówki, podające do żył pokarm.

    Zewsząd dochodziły dźwięki pokasłujących wirników wentylacji, głuszące szmery aparatów elektrycznych i pneumatycznych, wpompowujących powietrze do setek płuc.

    W nosie kręcił chemiczny smród leków przeciwbólowych, nasennych oraz środków uspokajających, jakie były podawane chorym. Krtań oblepiał osad niesiony przez gazy cyrkulujące w zamkniętym obiegu.

    Było jasne, że stało się coś złego.

    Zosia zasłoniła dłońmi twarz i krzyknęła.

    Nic się nie wydarzyło. Tylko jedna z pielęgniarek spiorunowała ją spojrzeniem, wykonując gest milczenia. Położyła palec wskazujący na przyłbicy, mającej ją ochronić przed wirusem.

    *

    Rysiek umierał.

    Z każdą chwilą odchodziło jedno ziarno, jak piasek osuwający się na dno w klepsydrze życia. Rysiek uniósł opuchnięte powieki i spojrzał na Zosię. Podbródek drżał mu lekko. Pomimo krążących w jego żyłach leków przeciwbólowych, nasennych oraz środków uspokajających, był świadomy tego, co się dzieje. Podniósł rękę w taki sposób, jakby chciał przełożyć palce przez pręty stalowej klatki, ale zaraz opuścił ją wyczerpany. Na przedramieniu powyżej wenflona, pod skórą wyszły mu żyły. Mimo tego oczy nie straciły nic z dawnej przejrzystości i napełniły się światłem.

    Rysiek uśmiechnął się bezradnie, puścił bańkę nosem i nagle wszystko się skończyło.

    Zosia krzyknęła.

    Pod opatrunkiem bandażującym jej głowę, w miejscu, gdzie zranił ją liść, jak świeży sok z arbuza chlusnęła krew.

    3.

    Pozbawioną listowia starą lipę obsiadły pokrzykujące kruki i wrony, wyglądające jak sople lodu powieszone na drucie. Krakanie cięło ciszę, jak rzeźnicki nóż, doskonale sprawdzający się do krojenia dużych płatów mięsa na mniejsze, równe porcje. Usłaną butwiejącymi liśćmi ziemię dotykały gałęzie, podobne do ociekających wilgocią kabli elektrycznych z kołkami stykowymi na końcach.

    Zosia była sama.

    W oddali dudnił pociąg.

    Siąpił listopadowy deszcz.

    Naga stała naprzeciw drzewa otulona mgłą. Podniosła rękę i natychmiast zimny woal zawirował wokół niej, niczym woda pod naporem wiosła. Przegnała pasma siwych oparów i dostrzegła gałąź z jeżącą się bolcami wtyczką. Zębaty pysk otulała cienka warstwa lodu, lśniącego odbitym blaskiem Księżyca. Złapała za wtyczkę i szybkim ruchem wpięła ją w miejsce, gdzie na czole utworzyło się gniazdo wtykowe.

    Otoczenie straciło ostrość i pojawiła się całkowita ciemność, z wolna ustępująca przed narastającym żółtym światłem woskowej świecy. Blask rósł, aż swą intensywnością przewyższył słońce. Nie oślepiał.

    W nosie kręcił zapach sosen, skoszonej trawy oraz tajemnicza woń kwiatów jaśminu, wydzielana z płatków, na których właśnie pojawiła się rosa.

    Zosia rozejrzała się i stwierdziła, że znajduje się w otoczonej lasem dolinie, zarośniętej opalizującą srebrem trawą. Pośrodku stała lipa, do której była podłączona. To pień i korona emanowały światłem, a samo drzewo miało niemożliwe do oszacowania rozmiary oraz wiek. Z góry opadały miriady gałęzi, zakończonych wtyczkami spinającymi z drzewem tysiące kobiety i mężczyzn. Zosia zrozumiała, że byli to ludzie żyjący na Ziemi, nie tylko w chwili obecnej, ale i ci, którzy dopiero mieli nadejść, a także ci, którzy już odeszli. Patrząc na tych ostatnich, odnalazła wzdęte ciało Ryśka, z przyklejonymi do czaszki mokrymi włosami.

    — Dlaczego? — jęknęła zwracając się do drzewa.

    Podmuch zaszeleścił w koronie starej lipy. Nie tylko wiatr niósł ze sobą słowa, fruwające jak w maju nad leśnymi polanami, czy wrzosowiskami szlaczkonie szafrańce. Nadchodziły spośród szurających o siebie gałęzi, dźwięczały w jasności wytwarzanej przez światło, czy wreszcie dawały się częściowo rozszyfrować, jak wzór fraktali rozchodzących się na powierzchni falującego morza pszenicy. Były zrozumiałe, jasne i raz wypowiedziane, trwały na wieki.

    — Ma znaczenie to, co synowie i córki ludzi noszą w swoich sercach. Jeśli jest w nich mrok, to on wylewa się z nich na zewnątrz i świat cierpi. Jest tylko jedna siła, mogąca dokonać zmiany.

    Zosia przytakująco pokiwała głową i odrzekła:

    — W imię tej siły cofnij czas i wskrześ Ryśka. Nawet, jeśli ceną będzie życie za życie.

    4.

    Rysiek dotknął gorącego kubka trzymanego przez Zosię i szczelniej otulił ją kocem. Delikatnie, jakby na próbę, przejechał spierzchniętymi wargami po jej ustach. Westchnęła i odchyliła głowę. Gdy zmrużyła oczy, liść spadł jej na czoło, przebił kość, i jak rzeźnicki nóż, doskonale sprawdzający się do krojenia dużych płatów mięsa na mniejsze, równe porcje, ząbkowanym ostrzem wniknął w mózg.

    *

    Rysiek zadrżał i kropla atramentu upadła na kartkę. Czerń zbrukała biel. Nieważne! Nic już nie jest ważne. Przetarł łzawiące oczy, przygryzł wargi, opanował drżenie rąk i obok kleksa napisał:

    Zosia…

    Potem pojechał na lotnisko. Gdy szedł do kasy, minął chłopaka i dziewczynę, zarabiających na życie graniem i śpiewaniem. Ludzie chętnie wynagradzali ich muzykę, wrzucając pieniądze do rozłożonego futerału gitary. Oczy bardów były rozjarzone wewnętrznym blaskiem, dla nich poezja była silniejsza, niż śmierć. Ich nadzieja ogrzała duszę Ryśka, który się zatrzymał.

    Pod lampą muchy grały w berka.

    Słuchał.

    — Złamałaś moje serce – zaśpiewał chłopak i spojrzał na dziewczynę, która natychmiast spiekła raka. Ściągnęła kosmyki włosów z twarzy zakładając je za uszy i z miną gorszącej się ciotki pogroziła palcem wokaliście.

    I wtedy w mózgu Ryśka pojawiło się dudnienie, jakby przez głowę przejeżdżał pociąg. Wzdłuż kręgosłupa zaczęły przepływać nieuporządkowane ładunki elektryczne, wyrównujące swą entropię łańcuchami błyskawic, siekących porażającym bólem mięśnie i wewnętrzne narządy organizmu. Twarz stężała, jakby zalana smołą, którą ściął mróz, a potem obmył listopadowy deszcz.

    Schował do kieszeni dłoń z pieniędzmi, które jeszcze przed chwilą zamierzał wrzucić w futerał i odszedł. Zatrzymał się przed kasą i utkwił wzrok w kobiecie za kontuarem, czym wyprowadził ją z równowagi.

    — Dokąd pan leci i na kiedy zarezerwować bilet? — zapytała prawie obojętnym głosem kasjerka. Miała zaniepokojony wyraz twarzy.

    Zegar stojący przy szybie, za którą na pasie startowym kołowały samoloty, odmierzał czas. Z każdym tyk, tyk, tyk, mosiężne wahadła wykonywały ruch, wymuszając obrót wskazówki. Zawsze w przód, nigdy w tył.

    A może było to tylko złudzenie?

    — Proszę w końcu powiedzieć dokąd pan leci i na kiedy zarezerwować bilet? — Z wprawą tłumiła emocje.

    Rysiek pochylił się nad nią. Miał włosy rude jak płomień i poczerniałe od kawy dziąsła. Uśmiechając się krzywo, wycedził:

    — Wuhan, marzec dwa tysiące dwadzieścia.

    Koniec

Skomentuj Kamerton Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Translate »